SEN

12.01.23r

godz. 09:28

Śniło mi się, że byłem w Warszawie, ale nie pamiętam w jakim celu. Chyba chodziło o odwiedziny Mamy. Byłem sam. Szedłem ulicami o niesamowitym wyglądzie będącymi połączeniem monumentalnej architektury socrealistycznej, niekiedy Art Deco, czasami brutalizmu i to wszystko przeplecione zielenią rosnącą np. w połowie wysokości budynków na swoistych balkonach, uskokach, pylonach etc. Budynki tworzyły zniszczone bryły, o małej ilości okien lub ich braku z odpadającym tynkiem przeplecionym zniszczonymi kanelami i innymi zdobieniami połączonymi uschniętym zielskiem jakimiś elementami przypominającymi lód, a w to wszystko wplecione były inne np. płaskie i połamane tarcze zegarów. Były także płaskorzeźby zamieniające się…. w rysunki o dziwnych proporcjach. Szedłem na ślepo, kierując się tylko przeczuciem stron świata do siebie na Pragę. Wszedłem w niesamowity kompleks budynków gdzie początkową część stanowiła konstrukcja pergoli i słupów porośniętych jak wspomniałem częściowo w połowie i na górze po której następował szeroki plac z bardzo dziwną posadzką oraz kolistymi zbiornikami wody lub fontannami. Całość była monumentalna, ale nie przez swoją wysokość co bardziej przez rozległe odległości, proporcje i pozorną symetrię. Okazało się, że wszedłem na teren budynków wojskowych ale w typie biur generalicji czy polityków niż zwykłych koszarów. Gdzieś ujrzałem symbole podobne do Natowskich, jakieś postacie w hełmach, a całość kompozycji jakby zamykała się zmuszając mnie do wycofania się. Mniej więcej na wysokości wspomnianych fontanno – zbiorników charakter zmienił się na kompleks zabudowy uczelni z olbrzymim placem na środku gdzie spotkałem „kolegę” z którym się w locie przywitałem i poszedłem dalej. Ulica którą szedłem była rozległa, z dziwnymi zdobieniami w postaci pylonów na kształt postumentu NATO i wygiętej dłoni, w górnej części porośniętego zielskiem. O dziwo nie było żadnych samochodów. Posadzki ulic były poniszczone, zdobione czymś na kształt fragmentów mozaik olbrzymich stronnic zapisanego tekstu, czy elementów zdobień przypominających styl dorycki. Idąc dalej minąłem budynek, który był przedziwny z fasadą będącą miksem secesji i socrealizmu, z posągami w tym jednym z nich z olbrzymią ręką pogrubiającą się, zamieniającą w….rysunek. Mieściła się tam jakaś restauracja. Dookoła było mało ludzi, a jeśli byli to ubrani w rodzaj poprzyklejanych szmat i kartonów ukazanych nieco przez filtr poruszenia. Kolejnym fragmentem snu był Sylwester również mający miejsce w Warszawie, podobnie dziwnej ale tym razem w to wszystko były wplecione elementy lodu, kry, jakiś ruin podoczepianych do budynków, a oświetlenie było ciężkie, stłumione, częściowo nocne. Najpierw była scena tuż przed imprezą sylwestrową gdzie stałem na przystanku czekając na tramwaj. Przystanek ten był przepełniony ludźmi, architektura ciężka, ciemna, a ulica naprzeciwko „znikała” w ciemności lub po prostu w ogóle po drugiej stronie była ciemność zamiast zabudowy. W tłumie poznałem koleżankę, z którą w fizycznym świecie mieliśmy się spotkać, ale nam się nie udało i miałem chęć jej uniknięcia z uwagi, że musiał bym się jakoś z tego tłumaczyć, ale po chwili uznałem, że podejdę do niej, bo w tramwaju zapewne i tak się zobaczymy. Nie pamiętam tej rozmowy, a tylko fragment sytuacji już w środku tramwaju, gdzie był niemy, zaspany tłum, a wszystko w niedoświetlonej przestrzeni, zaniedbanej o onirycznej atmosferze. Następnie spotkałem się ze znajomymi, którzy mieli także znaleźć się na tej imprezie. Już na miejscu samej zabawy byliśmy w strasznie ciemnym miejscu, gdzie układ stołów przypominał jakiś zygzak jak na weselu, gdzie większość ludzi się nie znała. Nie był znany także gospodarz, ale „lokal” był prywatny w dużym domu. W dalszej części moja koleżanka (w rzeczywistości lekarz) połączyła się wielką strzykawką z ustami swojego kolegi z uczelni i wewnątrz tej strzykawki zaczęli wymieniać się płynami na zasadzie wpuszczania kolorowych „chmur”. Ich twarze były pomalowane w dziwny sposób trochę przypominający amerykańskie Haloween. Było to ich zamierzone przedstawienie bez erotycznego tła. Goście generalnie byli w bardzo stłumionych kolorach brązu, zieleni oliwnej etc. W pewnym momencie przyszło kilka osób wymalowanych i ubranych trochę na styl gejsz, gdzie u jednej z nich np. połowa twarzy była czarna, a połowa blado biała. Postaci te miały niesamowicie wredny i niebezpieczny wyraz oczu. Bałem się ich. Wśród jednej z nich rozpoznałem znajomą z okresu studiów. Ubrane były na troszeczkę na styl tradycyjnych kimon japońskich w dość ostrym kolorze fioletu, czym się bardzo odznaczały od reszty. Po chwili zniknęły. Kolejna scena to sam Sylwester gdzie wszyscy wyszli na miasto. Zostawiłem wszystkich i zacząłem wracać do domu na Pragę. Pojawił się tutaj Krzysztof(imię zmienione), czyli znajomy ze sklepu w którym zaopatruję się w farby. Był szczuplejszy niż faktycznie jest i miał na sobie o wiele za małą kurtkę. W trakcie „spaceru” zgubiłem się z nim natomiast pojawiła się moja Mama z Markiem, ale ich ostatecznie też zgubiłem lub po prostu rozłączyliśmy się. Poruszałem się jakby na łyżwach mając zwykłe buty. Była cała masa ludzi, lecz nikt nie strzelał petardami i w ogóle same święto odbywało się bez fajerwerków choć czuło się atmosferę noworoczną. Tak więc „ślizgałem się” na tych swoich butach. Ulice były niesamowitym zlepkiem monumentalności, zdobień niższych partii budynków, a ulice pomieszaniem wszelakich ozdób, mozaiki i lodu. Częściowo zbudowane były z „kocich łbów”. W pewnym momencie mijałem otwarty pawilon, w którym byli częściowo nadzy hipisi, ewidentnie nawiązujących do Johna Lennona i Yoko Ono z lat 60tych którzy leżeli na jakiś niskich elementach i po prostu obijali się. Byli częściowo zasłonięci białymi prześcieradłami, długowłosy, bezdomni i utożsamiający się z ruchem hippisowskim, ale bez wystawności. W tle brzmiała muzyka Lennona właśnie. Było to coś wręcz jak jakieś artystyczne wydarzenie, kompletny odlot.

TEKST OPISUJĄCY POWSTAWANIE OBRAZU „GRUZOSPADU” Z PTAKIEM I PISKLĘTAMI.

Obraz przedstawiający „Gruzospad” i lecącego ptaka z pisklętami, powstał jako kolejna z kilku planowanych wersji pierwotnego pomysłu z 2020 roku. Chciałem się ponownie zmierzyć z tym tematem, ująć i namalować inaczej to, co w mojej głowie pojawia się bardzo często podczas tworzenia pierwowzoru. Niejako jest to mym przekleństwem, gdyż czasami wersja pomysłu stawia znak zapytania nad aktualną pracą, co bywa nieznośne i frustrujące. Przedstawionemu tematowi chciałem nadać jak największą przestrzeń, w czym pomógł wyjątkowo duży format wynoszący 150 cm dłuższego boku. Sam pomysł, to wizualizacja ciążącego mi uczucia, wrażenia czy świadomości końca istnienia człowieka w szerokim znaczeniu tego zagadnienia. Ciężko mi stan ten opisać w kilku zdaniach, podobnie jak innych stanów psychicznych, ponieważ wymagałoby to szerokiego rozwinięcia każdego z nich, co prawdopodobnie byłoby monotonne i ostatecznie nudne czy nawet groteskowe. Zarówno obraz jak i muzyka robią to – mam wrażenie innymi kanałami – chyba bardziej celnie i bezpośrednio, umożliwiają poza semantyczny dialog. Źródło tego pesymizmu jest zarówno wewnętrzne jak i zewnętrzne. Pierwsze, jako odśrodkowy impuls odczuwalny już w wieku wczesnoszkolnym, jako towarzysząca mi atmosfera wszech fatalizmu, niepowodzenia, przegrania świata w walce ze sobą samym, przewagi wad ostatecznie prowadzących do całkowitego kolapsu i nicości. W świecie ludzkim nie widzę pozytywnego punktu, od którego jakoś to wszystko by się zaczęło układać, kompromisowo dogadywać, scalać by trwać we względnym spokoju. Jest zupełnie odwrotnie. Odnajduję go również również, we własnej osobie z tą różnicą, czy może nadzieją lub przeciwnie, lękiem, że w podstawowej formie – czyli biologicznego przetrwania – uda mi się zachować własne istnienie, mimo wszelkich trudności, że jakimś cudem uda się przetrwać tej minimalnej, a jakże cennej autonomii bytu, pozwalającego oddzielić je od reszty świata. Drugie odczucie ma postać zalewającego oceanu informacji o charakterze negatywnym, płynącym z obserwacji świata zewnętrznego, którego zderzenie z resztkami treści pozytywnych pozostawia pył z tych ostatnich. Odwieczne przeświadczenie, że nic nie zdoła powstrzymać procesów opisanych wcześniej. Oba impulsy, związane są w większości z tym samym – po prostu ze światem zewnętrznym. W podstawowej, współczesnej formie kojarzy mi się on z cywilizacją. Ta z miastem, a więc i architekturą jako pochodną podstawowej, składowej działalności człowieka, czyli tworzenia schronienia (ogniska domowego) przed otoczeniem. Stąd pomysł na rozpadające się budynki ujęte w skali makro, jako niekończącego się wodospadu (gruzospadu). To nieco inna wersja niż pierwowzór, w którym oprócz budynków malowałem wszystko jak leci, pomniki, twarze i inne para symboliczne elementy. Tutaj gruzy miast grają pierwsze skrzypce, chociaż jest kilka elementów będącymi zupełnie odmiennymi od bazy. W trakcie malowania pierwszej warstwy stwierdziłem, że dodam element, który miał być tematem głównym innej pracy, a mianowicie ogromną szczelinę wsysającą wszystko. Chwilę później formalne zależności, pewna chęć zabawy światłem oraz dla ogólnej percepcji obrazu, główne źródło światła umieściłem za ową szczeliną, co oczywiście przeczy racjonalności, ale nie o nią tutaj chodzi i pojedynczymi promieniami rozświetlałem poszczególne części pracy. W pewnym momencie poczułem chęć namalowania czegoś żywego, dla podkreślania martwoty sceny i wzmocnienia jej dramatyzmu. W pierwszym zamyśle pojawił się ptak, którego niezwłocznie namalowałem i który miał być poszarpany gdyż taki pasował mi co architektonicznych ruin. Ręka poprowadziła pędzel inaczej i wyszedł dość gładki, względnie czysty ptak, będący niejako zaprzeczeniem całości. Początkowo to odstępstwo mnie drażniło co w następstwie nasunęło myśl, o dodaniu dwóch piskląt z których jedno spada w przepaść w wyniku utraty sił przez dorosłego. Do tej pory ptak wyglądający jakby „ze zbyt dobrego domu” nieco mnie irytuje, ale z drugiej strony jego odmienność może rodzić kolejne znaki zapytania widza. Ta myśl wstrzymała mnie przed przeróbkami i ostatecznie zostawiłem to w tej postaci. Motyw „Gruzospadu” uważam wciąż za niewyczerpany i planuję dalej obcować z nim w kolejnych wersjach.

KILKA SŁÓW O TYM JAK POWSTAWAŁ OBRAZ „NIEBIESKIEGO MIASTA”

Obraz przedstawiający martwe miasto, które zakrywa niesiona przez ptaki ogromna płachta powstał w 2021 roku, a praca nad nim zajęła dwa miesiące i skończony został na przełomie marca i kwietnia. Nie pamiętam kiedy powstał pomysł na ten temat: czy pojawił się on jako wariacja obrazu miasta z czworonogiem, czy może powstał w innym czasie. Pamiętam zaś kadr jaki mi się ukazał przed oczami, który był zbliżony do przedstawionego oraz gwieździste niebo, jako trzeci plan całości. W warstwie konstrukcyjnej, to zależało mi na swego rodzaju patosie sceny, w której lecące bez głów ptaki trzymają zniszczoną płachtę docelowo mającą zakryć misato dopełniając jego końca. Pierwotnie ptaki miały wrzeszczeć, by nadać scenie więcej dramatyzmu, ale po namalowaniu szkicu, stwierdziłem, iż bardziej pasująca i bez utraty dramatyzmu będzie cisza. Dlatego ptakom w ogóle usunąłem głowy przez co chyba jeszcze bardziej wszystko stało się martwe. Początkowy zamysł przedstawiał ogromną tkaninę leżącą na ziemi, którą to ptaki niczym wielkie prześcieradło naciągały na ruiny, lecz w trakcie pracy pomyślałem, by niejako połączyć drugi plan (tkaninę) z trzecim (niebem), tak by niejako płachta spływała z nieba. Uznałem to za ciekawsze rozwiązanie i namalowałem je. Zależało mi na mocnonasyconym, odbitym od nieba świetle, które równoważyło delikatne, czerwonawe światło nad horyzontem po przeciwnej stronie. Wszystko to dla wzmocnienia nierealności sytuacji. Niekiedy w takiej szacie oświetleniowej miewam sny. Jako dopełnienie całości, na jednym z budynków namalowałem postać wykonującą gest uciszania. Części filozoficznej, czy może bardziej ideowej nie chcę opisywać by nie psuć dociekań widza i wbrew pozorom nie jest ona zbyt wielka. Gdy obraz wszedł w fazę detalu, to cisza o jakiej myślałem na etapie szkicu zamieniała się w początek utworu „O Fortuna” Carmina Burana z charakterystycznym brzmieniem chóru, tak więc czasami patrzyłem na to, jak na spektakl ciszy, a innym razem w tle słyszałem początek wspomnianego utworu Carla Orffa. Obraz ma wymiary 100 x 118 cm i jest malowany techniką olejną na płycie aluminiowej.

CYKL OŁÓWKÓW – JEDYNE TAKIE PRACE

Ołówki. Cykl na które składa się dwanaście prac stworzonych w 2013 roku w Warszawie, po sporych zmianach życiowych i oczekiwaniu na ponowny powrót do Szczecina. Nie planuję więcej wracać do tej techniki, więc prace będą swego rodzaju „białymi krukami”. Poza jedną, reszta ma wymiar 100 cm na 70 cm. Poniżej pokazuję te dostępne.

TEKST O TYM JAK POWSTAWAŁ „GRUZOSPAD”

Obrazy maluję na anodowanych płytach aluminiowych jako podobraziach, które uważam za jednymi z trwalszych, o czym zresztą można przeczytać w fachowej literaturze. Malowany w w 2020 roku obraz, roboczo nazwany „Gruzospadem” o wymiarach 124 cm wysokości na 100 cm w podstawie jest do chwili obecnej rekordzistą jeśli chodzi o czas poświęcony na jego stworzenie, oscylujący wokół czterech miesięcy. Tak długi okres wynikał z przyjęcia metody malowania, którą wybrałem spośród dwóch, mianowicie: albo wodospad przerabiam na ruiny głównie architektury, albo riuny na wodospad. Wybrałem tę drugą, o wiele bardziej pracochłonną, wymagającą użycia drobnych pędzli dla całej powierzchni „wody”, których dla tego celu zużyłem kilkanaście jak nie kilkadziesiąt. Następnie wypracowany detal zacząłem zamazywać, przerabiać, odpowiednio cieniować, aż do finalnej postaci. Pomysł na jego powstanie zrodził się z inspiracji wcześniejszą pracą, czyli kwadratowym wodospadem umieszczonym wewnątrz ogromnej przestrzeni. Obraz ten wisiał u mnie na ścianie i w którymś momencie, zerkając, pojawiła się wizja łącząca rozpadające się budynki z wodospadem w ujęciu na wprost, przy czym od razu wyobraziłem sobie, a raczej „usłyszałem” ogromny huk temu towarzyszący. Podczas szkicowania już wiedziałem, że nie ma sensu trzymać się jednej skali oraz jedynie architektury. Tak więc oprócz różnej wielkości strzępów architektury pojawiają się najdziwniejsze elementy jakie mi względnie swobodnie przychodziły do głowy, bądź inne, jakie „widziałem” w plamach malując. W pracy tej – mówiąc potocznie – dałem upust wyobraźni i ilość dziwactw rosła wraz z czasem malowania obrazu. Dół pierwotnie miałbyć uproszczony, złożony jedynie z jakiejś barierki i węszącego psa, ale wygrała wyobraźnia. „Gruzospad” dał początek pochodnym wizjom i jego wersje z całą pewnością pojawią się w przyszłości. Obraz jest na pewno dla widzów lubiących detal, cierpliwych, analizujących pracę centymetr po centymetrze, gdyż jest tam cała masa elementów fantastycznych, niezrozumiałych, czy wręcz celowo sprzecznych, których nie chcę wskazywać po to, by oglądający mógł z biegiem czasu odkrywać kolejne z nich i być może dostrzegać zalążki przyszłych obrazów. A wszystko to w morzu pytań i refleksji.

TEKST MÓWIĄCY JAK POWSTAŁ OBRAZ Z CZTEROKĄTNYM WODOSPADEM Z 2019 ROKU

Obraz przedstawiający kwadratowy wodospad na tle olbrzymiego dołu, powstawał w okresie w którym poszukiwałem ekspresji w sposobie kładzenia farby, zapoczątkowanej przez szkic ołówka robionego jeszcze w 2013 roku. Otóż robiąc ów szkic nieco niedbałymi kreskami kreśląc je zgodnie z kierunkiem jaki wyznacza mi praworęczność, pełen zaskoczenia zauważyłem, iż rysunek „ożył sprawiając wrażenie ruszającego się”. Znałem ten efekt nie tylko z wcześniej widzianych prac ołówkowych czy z historii malarstwa (np. impresjonizmu), ale wiedzieć coś, a to zrozumieć to dwie różne sprawy, wręcz odmienne stany umysłu. Wówczas pojąłem, że ekspresja może płynąć nie tylko z tematu i formy pracy, ale także charakteru posługiwania się danym narzędziem. Zaczęło mi zależeć na swego rodzaju nerwowości linii, by widz czuł, iż praca powstawała w emocjonalnym wzburzeniu. Ponieważ kreski stawiałem ukośnie, to później, w oleju postanowiłem zaadaptować ten sposób i w takim stylu powstało kilka obrazów, w tym omawiany wodospad będący pierwszym jaki namalowałem w ogóle. Do dzisiaj przykładam olbrzymią wagę do sposobu kładzenia farby i najprawdopodobniej jeszcze nie jedna zmiana przede mną. Sam temat nie wziął się z nikąd ponieważ jest tam element stale pojawiający się w mojej głowie, a mianowicie olbrzymia, płaska powierzchnia, w domyśle betonowa na której widnieją usychnięte i pokiereszowane czasem kikuty będące kiedyś drzewami. Pierwszym obrazem gdzie takie coś się pojawiło był spory dół biegnący ku horyzontowi nad którym leciały dwa, spłoszone i gubiące pióra ptaki. Boczne płaszczyzny porastały wspomniane uschnięte drzewa. Obraz był w tonacjach turkusowych. Jakiś czas później pomyslałem, a dlaczego by nie zrobić czegoś podobnego, patrząc na przepaść prostopadle z jednego z brzegów? Ponieważ sam dół wydawał mi się dość nudny, to pojawił temat główny, czyli wodospad, ale taki z którego woda miała czerpać źródło nie wiadomo skąd. Dlaczego wodospad? Nie wiem. Dlaczego taki? Także nie wiem. Po prostu wydało mi się to ciekawe. Podczas „wizualizacji wodospadu” pojawił się szum spadającej wody, co z kolei skojarzyło mi się ze sunącymi, majestatycznie popychanymi przez wiatr chmurami i w taki oto sposób uznałem chmury za konieczny element tej pracy. Oświetlenie dałem z tyłu, w miarę nisko. Jednakże szybko poczułem chęć przełamania spokojnego dźwięku i całej scenerii kontrastującym, jeszcze nieokreślonym krzykiem lub dramatem. Wówczas powstał zalążek sceny, w której pierwotnie miała być łódź, a jej nieuchronny koniec wyznaczała linia wodospadu. Byłem gotowy do rozpoczęcia pracy, lecz uznałem, że koncepcja wymaga zmian. Tak więc na bez wiosłowej, czyli bez sterownej łodzi pojawił się człowiek, a na pierwszym planie dodałem drugiego, wrzeszczącego, mającego świadomość przyszłej tragedii. Postaci na łodzi uniosłem rękę w bliżej nieokreślonym geście, a osoba wrzeszcząca wydawała mi się jednak niestosowna, więc schowałem ją za swego rodzajem zabudową architektoniczną, ale wciąż zachowałem u niej cechy świadomości sytuacji. To wszystko powstało w głowie, po czym rozpocząłem malowanie. Nie chcę opisywać więcej, by nie psuć intelektualnej zabawy w domysłach oglądających widzów. Pozostają pytania: Czy osoba na łodzi spokojnie godzi się ze swym losem? Czy macha ręką w geście rozpaczy, czy może po prostu woła, by ostatni raz w życiu pożagnać człowieka na pierwszym planie? Kim jest każda z postaci? Czy osoba na łodzi i ta druga to ta sama persona, ale być może w innym wieku? Czy jedna z nich jest jakimś wyobrażeniem tej drugiej? Która której? Czy mamy do czynienia z wyobrażeniem sumienia? Może z poczuciem winy? Czy może chodzi tu o grę między światem doczesnym, a mistycznym? Te i wiele innych pytań oraz odpowiedzi zostawiam widzom i ich indywidualnym stanom ducha. Pozostaje mi tylko dodać, iż praca ta będzie miała wersję, gdzie chyba utrzymam pierwotny zamysł samotnej łodzi, której los wyznacza granica przepaści, a może….?

TEKST MÓWIĄCY O POWSTAWANIU OBRAZU MIASTA Z PALĄCYM SIĘ CZWORONOGIEM

Obraz przedstawiający puste miasto, z idącym palącym się czworonogiem, powstał nieco szybciej niż poprzednie. Wynikło to z poszukiwania nowych rozwiązań operowania techniką olejną, a konkretnie innym sposobem kładzenia farby i użyciem odmiennym rodzajem pędzli, wcześniej szeroko omijanych. Ponieważ efekt uznałem za nawet obiecujący, postanowiłem eksplorować nowe możliwości i zobaczyć co z tego wyjdzie przy najbliższych pracach. Celowo nie tytułuję obrazów. Malarstwo tego typu, czyli w większości wizyjne, gdzie skończona praca mniej więcej przypomina to co się „ujrzało” – w mojej opinii – tytułów nie potrzebuje, a wręcz im przeczy. Wynika to z konstrukcji obrazu. Tak jak snów nie zapowiadają wielkie sunące się napisy tytułowe oraz nie budzimy się gdy opadnie kurtyna z napisem „Koniec, tak i wizji artystycznej nie sposób nadać tytułu. Ponadto, w trakcie pracy malarskiej wstępne założenia zmieniają się, ewoluują i nierzadko pierwotny zamysł przeradza się w coś zupełnie innego, niż sugerowałby początek. To tego dochodzi przypadek, który w moim wypadku jest bardzo istotnym czynnikiem twórczym. Stąd moje zdanie jest takie, że w większości wypadków tytuł jest atrybutem innego typu malarstwa i śmiało można go pominąć. Nie chcę też narzucać interpretacji widzom. Przy doznaniu wizji trzeba być wyczulonym i tej delikatnie przesłaniającej świadomość kliszy nie rozmyć nagłym skupieniem uwagi, gdyż łatwo wówczas o „wyłączenie kanału”, co najłatwiej mógłbym porównać do sytuacji wyrwania kogoś ze stanu zamyślenia. Po pewnym czasie ma się jednak nieco wprawy i kontroli nad tym procesem. Jak to wygląda? Wbrew pozorom nie jest to proces skomplikowany i każdy, ale absolutnie każdy, może sobie to wyobrazić – i to dosłownie. Otóż, jeśli pomyślimy nad jakąkolwiek rzeczą, to zwykle pojawi się nam ona przed oczami w pełnej krasie, detalu, niemalże z fotograficzną dokładnością. Tak jakby na soczewkę oka nałożyć zdjęcie z dużą przezroczystością, przez którą widzimy rzeczywistość. Ma tak każdy i tak to właśnie wygląda. Proces jest o tyle ciekawy, iż na ogół nie ma problemu z wyobrażeniem sobie np. sylwetki konia, która będzie właściwa, w proporcjach i doskonałym oświetleniu. Kłopot pojawia się gdy trzeba wyobrażenie odtworzyć w formie technik artystycznych. Oczywiście powyższy przykład to jeden z wielu sposobów w jaki rodzi się koncept na przyszły obraz. Wracając do tematu: W pewnym momencie podczas szkicowania zupełnie innego pomysłu, przed oczyma ukazał mi się widok miasta z pewnej wysokości z idącym powolnie, palącym się czworonogiem. Sekundę później miałem to już z grubsza naszkicowane. Po pewnym czasie przystąpiłem do pracy nanosząc ołówkiem szkic na podobrazie. Wcześniej jednak rozpatrywałem jaki kadr byłby najkorzystniejszy: pion czy poziom? Poziom wydawał się bardziej naturalny z uwagi na większe odczucie skali wynikające z szerokości, ale miałem wrażenie, iż w pionie obraz będzie silniejszy w odbiorze, a głębia bardziej wyrazista. Kolejną sprawą była kompozycja: jak umieścić budynki? Jak stworzyć układ urbanistyczny, by oddawał założenie, ale także by nie polec na perspektywie? „Ulice” bardziej zrobić po przekątnej czy na wprost? Kolejna, bardzo ważna kwestia to dobór odpowiedniego oświetlenia. W tej kwestii w głowie miałem kilka walczących o pierwszeństwo wersji. Być może ciężko w to uwierzyć, ale w moim wypadku to właśnie ten etap pracy uważam za najcięższy i chyba najważniejszy. Nierzadko są to wielogodzinne namysły, kalkulacja i szereg analizowanych szkiców. Ostatecznie na pionowym podobraziu znalazł się zarys miasta, w którym najbardziej widoczna ulica biegła na wprost, a samo miasto położone było na dwóch wzniesieniach, gdzie pierwsze załamywało się, dając możliwości pokazania planów dalszych, a drugie znikało gdzieś w głębi gęstniejącego powietrza. Oświetlenie dałem nieco z lewej strony, tak by układające się cienie wypełniały plac po lewej stronie i cieniami przecinały linię „ulicy”, by ta nie wydawała się wizualnie zbyt nachalna. Zależało mi także na promieniach światła kontrastująco rozjaśniających bryły obiektów po prawej stronie. Z dołu zaś chciałem uzyskać efekt ciężkości, tak by całość mocno strzelała z dołu ku górze. Kolor dobierałem na końcu i nawiązywałem do jednego snu jaki miałem sprzed paru laty, gdzie scena była oświetlona narkotycznie niebiesko-zielonkawym światłem. Ostatecznie kolor jak i całość pracy „ustawiła” się sama, choć w tym wypadku ogólne założenie kompozycyjne pozostało niezmienne. W trakcie pracy pojawiła się forma „budynków”, które pierwotnie miały być związane jakimś ogromnym, przeskalowanym drutem przypominającym bardziej snopki siana jakie wylatują z kombajnu podczas żniw, ale malowane na początku plamy „zasugerowały”, by „budynki” nosiły ślady mocnych, otwartych zniszczeń. By w ogóle przypominało to „budynki” tam gdzie się dało stworzyłem anteny radiowo-telewizyjne starego typu. Dlaczego takie? Mam pewien sentyment do lat dzieciństwa i z tego okresu czerpię detale, które akurat w tym wypadku niespecjalnie zniekształcałem. Malując, stwierdziłem że zniszczenia są na tyle wystarczające, iż nie trzeba dodawać żadnych okien. Miało to być maksymalnie martwe. Martwotę chciałem także podkreślić uschniętym „drzewkiem” na środku placu po lewej stronie. Pierwsze pociągnięcia pędzlem postaci czworonoga zrodziły pytanie: co wybrać? Konia czy psa? Uznałem, że nieszczególnie będę się zajmował określaniem gatunku, nie mniej jednak chyba bardziej przypomina to psa, co może i bardziej pasuje z całością obrazu niż swego rodzaju „szlachetność” konia jaką ma to zwierzę w naszej kulturze. Zastanawiałem się także czy nie domalować idącego obok wyjącego „młodego”. Ponieważ „stary” się palił i miał się palić odgórnie, więc wiadomym było, że umrze, to po dodaniu „młodego” teoretycznie podkreśliłoby jego osamotnienie i dalej rychłą śmierć, ale nie było to ostatecznie wiadome, więc zostałem przy „starym” i jego pewnej śmierci. Z drugiej strony, nie chciałem niepotrzebnie eskalować dramatu. Koniec żywota samotnego zwierzęcia wydawał mi się wystarczający. Reszta „malowała się sama”. Tak więc samoistnie wyszło, że zwierzę idzie ku ciemności, w zasadzie jakby bez większej (a może wręcz przeciwnie!) świadomości iż się pali. W pewnym momencie silnie poczułem aby „zamknąć” obraz od góry. Chmury z pewnej wysokości ułożyły mi się w taki, a nie inny sposób i nie kombinując za wiele zostawiłem je w tej postaci, choć ich formy nie jestem pewny do tej pory pisząc ten tekst. Pod sam koniec dodałem kilka lamp ulicznych, ale nie chciałem całości zbytnio „ożywiać” detalami tego typu. Uznałem je za zbędne. Odpowiedzią na pytanie: „Dlaczego obraz przedstawia, to co przedstawia?” – mówiąc w dużym skrócie – jest fakt, że ten oraz inne są odbiciem mnie samego. Miasto, pozbawione żywego tchu, być może bez czasu, bez pragnień, jest miejscem martwym, ale jest też miastem bez ciężaru codziennej walki o przetrwanie, bez problemów, bez obaw o coś, o kogoś, o siebie. Takie miejsce odpowiada świadomej rezygnacji ze wszystkiego w zamian za całkowity i wiecznie pewny spokój jakiejś nieokreślonej, pełnej estetycznych doznań metafizycznej egzystencji.