TEKST MÓWIĄCY O POWSTAWANIU OBRAZU MIASTA Z PALĄCYM SIĘ CZWORONOGIEM

Obraz przedstawiający puste miasto, z idącym palącym się czworonogiem, powstał nieco szybciej niż poprzednie. Wynikło to z poszukiwania nowych rozwiązań operowania techniką olejną, a konkretnie innym sposobem kładzenia farby i użyciem odmiennym rodzajem pędzli, wcześniej szeroko omijanych. Ponieważ efekt uznałem za nawet obiecujący, postanowiłem eksplorować nowe możliwości i zobaczyć co z tego wyjdzie przy najbliższych pracach. Celowo nie tytułuję obrazów. Malarstwo tego typu, czyli w większości wizyjne, gdzie skończona praca mniej więcej przypomina to co się „ujrzało” – w mojej opinii – tytułów nie potrzebuje, a wręcz im przeczy. Wynika to z konstrukcji obrazu. Tak jak snów nie zapowiadają wielkie sunące się napisy tytułowe oraz nie budzimy się gdy opadnie kurtyna z napisem „Koniec, tak i wizji artystycznej nie sposób nadać tytułu. Ponadto, w trakcie pracy malarskiej wstępne założenia zmieniają się, ewoluują i nierzadko pierwotny zamysł przeradza się w coś zupełnie innego, niż sugerowałby początek. To tego dochodzi przypadek, który w moim wypadku jest bardzo istotnym czynnikiem twórczym. Stąd moje zdanie jest takie, że w większości wypadków tytuł jest atrybutem innego typu malarstwa i śmiało można go pominąć. Nie chcę też narzucać interpretacji widzom. Przy doznaniu wizji trzeba być wyczulonym i tej delikatnie przesłaniającej świadomość kliszy nie rozmyć nagłym skupieniem uwagi, gdyż łatwo wówczas o „wyłączenie kanału”, co najłatwiej mógłbym porównać do sytuacji wyrwania kogoś ze stanu zamyślenia. Po pewnym czasie ma się jednak nieco wprawy i kontroli nad tym procesem. Jak to wygląda? Wbrew pozorom nie jest to proces skomplikowany i każdy, ale absolutnie każdy, może sobie to wyobrazić – i to dosłownie. Otóż, jeśli pomyślimy nad jakąkolwiek rzeczą, to zwykle pojawi się nam ona przed oczami w pełnej krasie, detalu, niemalże z fotograficzną dokładnością. Tak jakby na soczewkę oka nałożyć zdjęcie z dużą przezroczystością, przez którą widzimy rzeczywistość. Ma tak każdy i tak to właśnie wygląda. Proces jest o tyle ciekawy, iż na ogół nie ma problemu z wyobrażeniem sobie np. sylwetki konia, która będzie właściwa, w proporcjach i doskonałym oświetleniu. Kłopot pojawia się gdy trzeba wyobrażenie odtworzyć w formie technik artystycznych. Oczywiście powyższy przykład to jeden z wielu sposobów w jaki rodzi się koncept na przyszły obraz. Wracając do tematu: W pewnym momencie podczas szkicowania zupełnie innego pomysłu, przed oczyma ukazał mi się widok miasta z pewnej wysokości z idącym powolnie, palącym się czworonogiem. Sekundę później miałem to już z grubsza naszkicowane. Po pewnym czasie przystąpiłem do pracy nanosząc ołówkiem szkic na podobrazie. Wcześniej jednak rozpatrywałem jaki kadr byłby najkorzystniejszy: pion czy poziom? Poziom wydawał się bardziej naturalny z uwagi na większe odczucie skali wynikające z szerokości, ale miałem wrażenie, iż w pionie obraz będzie silniejszy w odbiorze, a głębia bardziej wyrazista. Kolejną sprawą była kompozycja: jak umieścić budynki? Jak stworzyć układ urbanistyczny, by oddawał założenie, ale także by nie polec na perspektywie? „Ulice” bardziej zrobić po przekątnej czy na wprost? Kolejna, bardzo ważna kwestia to dobór odpowiedniego oświetlenia. W tej kwestii w głowie miałem kilka walczących o pierwszeństwo wersji. Być może ciężko w to uwierzyć, ale w moim wypadku to właśnie ten etap pracy uważam za najcięższy i chyba najważniejszy. Nierzadko są to wielogodzinne namysły, kalkulacja i szereg analizowanych szkiców. Ostatecznie na pionowym podobraziu znalazł się zarys miasta, w którym najbardziej widoczna ulica biegła na wprost, a samo miasto położone było na dwóch wzniesieniach, gdzie pierwsze załamywało się, dając możliwości pokazania planów dalszych, a drugie znikało gdzieś w głębi gęstniejącego powietrza. Oświetlenie dałem nieco z lewej strony, tak by układające się cienie wypełniały plac po lewej stronie i cieniami przecinały linię „ulicy”, by ta nie wydawała się wizualnie zbyt nachalna. Zależało mi także na promieniach światła kontrastująco rozjaśniających bryły obiektów po prawej stronie. Z dołu zaś chciałem uzyskać efekt ciężkości, tak by całość mocno strzelała z dołu ku górze. Kolor dobierałem na końcu i nawiązywałem do jednego snu jaki miałem sprzed paru laty, gdzie scena była oświetlona narkotycznie niebiesko-zielonkawym światłem. Ostatecznie kolor jak i całość pracy „ustawiła” się sama, choć w tym wypadku ogólne założenie kompozycyjne pozostało niezmienne. W trakcie pracy pojawiła się forma „budynków”, które pierwotnie miały być związane jakimś ogromnym, przeskalowanym drutem przypominającym bardziej snopki siana jakie wylatują z kombajnu podczas żniw, ale malowane na początku plamy „zasugerowały”, by „budynki” nosiły ślady mocnych, otwartych zniszczeń. By w ogóle przypominało to „budynki” tam gdzie się dało stworzyłem anteny radiowo-telewizyjne starego typu. Dlaczego takie? Mam pewien sentyment do lat dzieciństwa i z tego okresu czerpię detale, które akurat w tym wypadku niespecjalnie zniekształcałem. Malując, stwierdziłem że zniszczenia są na tyle wystarczające, iż nie trzeba dodawać żadnych okien. Miało to być maksymalnie martwe. Martwotę chciałem także podkreślić uschniętym „drzewkiem” na środku placu po lewej stronie. Pierwsze pociągnięcia pędzlem postaci czworonoga zrodziły pytanie: co wybrać? Konia czy psa? Uznałem, że nieszczególnie będę się zajmował określaniem gatunku, nie mniej jednak chyba bardziej przypomina to psa, co może i bardziej pasuje z całością obrazu niż swego rodzaju „szlachetność” konia jaką ma to zwierzę w naszej kulturze. Zastanawiałem się także czy nie domalować idącego obok wyjącego „młodego”. Ponieważ „stary” się palił i miał się palić odgórnie, więc wiadomym było, że umrze, to po dodaniu „młodego” teoretycznie podkreśliłoby jego osamotnienie i dalej rychłą śmierć, ale nie było to ostatecznie wiadome, więc zostałem przy „starym” i jego pewnej śmierci. Z drugiej strony, nie chciałem niepotrzebnie eskalować dramatu. Koniec żywota samotnego zwierzęcia wydawał mi się wystarczający. Reszta „malowała się sama”. Tak więc samoistnie wyszło, że zwierzę idzie ku ciemności, w zasadzie jakby bez większej (a może wręcz przeciwnie!) świadomości iż się pali. W pewnym momencie silnie poczułem aby „zamknąć” obraz od góry. Chmury z pewnej wysokości ułożyły mi się w taki, a nie inny sposób i nie kombinując za wiele zostawiłem je w tej postaci, choć ich formy nie jestem pewny do tej pory pisząc ten tekst. Pod sam koniec dodałem kilka lamp ulicznych, ale nie chciałem całości zbytnio „ożywiać” detalami tego typu. Uznałem je za zbędne. Odpowiedzią na pytanie: „Dlaczego obraz przedstawia, to co przedstawia?” – mówiąc w dużym skrócie – jest fakt, że ten oraz inne są odbiciem mnie samego. Miasto, pozbawione żywego tchu, być może bez czasu, bez pragnień, jest miejscem martwym, ale jest też miastem bez ciężaru codziennej walki o przetrwanie, bez problemów, bez obaw o coś, o kogoś, o siebie. Takie miejsce odpowiada świadomej rezygnacji ze wszystkiego w zamian za całkowity i wiecznie pewny spokój jakiejś nieokreślonej, pełnej estetycznych doznań metafizycznej egzystencji.