SEN

12.01.23r

godz. 09:28

Śniło mi się, że byłem w Warszawie, ale nie pamiętam w jakim celu. Chyba chodziło o odwiedziny Mamy. Byłem sam. Szedłem ulicami o niesamowitym wyglądzie będącymi połączeniem monumentalnej architektury socrealistycznej, niekiedy Art Deco, czasami brutalizmu i to wszystko przeplecione zielenią rosnącą np. w połowie wysokości budynków na swoistych balkonach, uskokach, pylonach etc. Budynki tworzyły zniszczone bryły, o małej ilości okien lub ich braku z odpadającym tynkiem przeplecionym zniszczonymi kanelami i innymi zdobieniami połączonymi uschniętym zielskiem jakimiś elementami przypominającymi lód, a w to wszystko wplecione były inne np. płaskie i połamane tarcze zegarów. Były także płaskorzeźby zamieniające się…. w rysunki o dziwnych proporcjach. Szedłem na ślepo, kierując się tylko przeczuciem stron świata do siebie na Pragę. Wszedłem w niesamowity kompleks budynków gdzie początkową część stanowiła konstrukcja pergoli i słupów porośniętych jak wspomniałem częściowo w połowie i na górze po której następował szeroki plac z bardzo dziwną posadzką oraz kolistymi zbiornikami wody lub fontannami. Całość była monumentalna, ale nie przez swoją wysokość co bardziej przez rozległe odległości, proporcje i pozorną symetrię. Okazało się, że wszedłem na teren budynków wojskowych ale w typie biur generalicji czy polityków niż zwykłych koszarów. Gdzieś ujrzałem symbole podobne do Natowskich, jakieś postacie w hełmach, a całość kompozycji jakby zamykała się zmuszając mnie do wycofania się. Mniej więcej na wysokości wspomnianych fontanno – zbiorników charakter zmienił się na kompleks zabudowy uczelni z olbrzymim placem na środku gdzie spotkałem „kolegę” z którym się w locie przywitałem i poszedłem dalej. Ulica którą szedłem była rozległa, z dziwnymi zdobieniami w postaci pylonów na kształt postumentu NATO i wygiętej dłoni, w górnej części porośniętego zielskiem. O dziwo nie było żadnych samochodów. Posadzki ulic były poniszczone, zdobione czymś na kształt fragmentów mozaik olbrzymich stronnic zapisanego tekstu, czy elementów zdobień przypominających styl dorycki. Idąc dalej minąłem budynek, który był przedziwny z fasadą będącą miksem secesji i socrealizmu, z posągami w tym jednym z nich z olbrzymią ręką pogrubiającą się, zamieniającą w….rysunek. Mieściła się tam jakaś restauracja. Dookoła było mało ludzi, a jeśli byli to ubrani w rodzaj poprzyklejanych szmat i kartonów ukazanych nieco przez filtr poruszenia. Kolejnym fragmentem snu był Sylwester również mający miejsce w Warszawie, podobnie dziwnej ale tym razem w to wszystko były wplecione elementy lodu, kry, jakiś ruin podoczepianych do budynków, a oświetlenie było ciężkie, stłumione, częściowo nocne. Najpierw była scena tuż przed imprezą sylwestrową gdzie stałem na przystanku czekając na tramwaj. Przystanek ten był przepełniony ludźmi, architektura ciężka, ciemna, a ulica naprzeciwko „znikała” w ciemności lub po prostu w ogóle po drugiej stronie była ciemność zamiast zabudowy. W tłumie poznałem koleżankę, z którą w fizycznym świecie mieliśmy się spotkać, ale nam się nie udało i miałem chęć jej uniknięcia z uwagi, że musiał bym się jakoś z tego tłumaczyć, ale po chwili uznałem, że podejdę do niej, bo w tramwaju zapewne i tak się zobaczymy. Nie pamiętam tej rozmowy, a tylko fragment sytuacji już w środku tramwaju, gdzie był niemy, zaspany tłum, a wszystko w niedoświetlonej przestrzeni, zaniedbanej o onirycznej atmosferze. Następnie spotkałem się ze znajomymi, którzy mieli także znaleźć się na tej imprezie. Już na miejscu samej zabawy byliśmy w strasznie ciemnym miejscu, gdzie układ stołów przypominał jakiś zygzak jak na weselu, gdzie większość ludzi się nie znała. Nie był znany także gospodarz, ale „lokal” był prywatny w dużym domu. W dalszej części moja koleżanka (w rzeczywistości lekarz) połączyła się wielką strzykawką z ustami swojego kolegi z uczelni i wewnątrz tej strzykawki zaczęli wymieniać się płynami na zasadzie wpuszczania kolorowych „chmur”. Ich twarze były pomalowane w dziwny sposób trochę przypominający amerykańskie Haloween. Było to ich zamierzone przedstawienie bez erotycznego tła. Goście generalnie byli w bardzo stłumionych kolorach brązu, zieleni oliwnej etc. W pewnym momencie przyszło kilka osób wymalowanych i ubranych trochę na styl gejsz, gdzie u jednej z nich np. połowa twarzy była czarna, a połowa blado biała. Postaci te miały niesamowicie wredny i niebezpieczny wyraz oczu. Bałem się ich. Wśród jednej z nich rozpoznałem znajomą z okresu studiów. Ubrane były na troszeczkę na styl tradycyjnych kimon japońskich w dość ostrym kolorze fioletu, czym się bardzo odznaczały od reszty. Po chwili zniknęły. Kolejna scena to sam Sylwester gdzie wszyscy wyszli na miasto. Zostawiłem wszystkich i zacząłem wracać do domu na Pragę. Pojawił się tutaj Krzysztof(imię zmienione), czyli znajomy ze sklepu w którym zaopatruję się w farby. Był szczuplejszy niż faktycznie jest i miał na sobie o wiele za małą kurtkę. W trakcie „spaceru” zgubiłem się z nim natomiast pojawiła się moja Mama z Markiem, ale ich ostatecznie też zgubiłem lub po prostu rozłączyliśmy się. Poruszałem się jakby na łyżwach mając zwykłe buty. Była cała masa ludzi, lecz nikt nie strzelał petardami i w ogóle same święto odbywało się bez fajerwerków choć czuło się atmosferę noworoczną. Tak więc „ślizgałem się” na tych swoich butach. Ulice były niesamowitym zlepkiem monumentalności, zdobień niższych partii budynków, a ulice pomieszaniem wszelakich ozdób, mozaiki i lodu. Częściowo zbudowane były z „kocich łbów”. W pewnym momencie mijałem otwarty pawilon, w którym byli częściowo nadzy hipisi, ewidentnie nawiązujących do Johna Lennona i Yoko Ono z lat 60tych którzy leżeli na jakiś niskich elementach i po prostu obijali się. Byli częściowo zasłonięci białymi prześcieradłami, długowłosy, bezdomni i utożsamiający się z ruchem hippisowskim, ale bez wystawności. W tle brzmiała muzyka Lennona właśnie. Było to coś wręcz jak jakieś artystyczne wydarzenie, kompletny odlot.