TEKST Z 08.04.2019

Stawała na chodniku, niedaleko przystanku. Ubrana była bardzo skromnie i nieśmiało spoglądała przed siebie. Lubiła patrzeć na ludzi jakby w pewnym oczekiwaniu i z nadzieją na jakiekolwiek miłe, odwzajemniające spojrzenie. Z upływem godzin błysk nadziei przygasał, z wolna zamieniając się smutek. Tak było najczęściej. 3 złote 50 groszy…Miejsce które wybierała prawie codziennie otaczał gwar ludzi chaotycznie idących szybkim tempem w znanych tylko sobie kierunkach. Samotnie stojąca, o ciepłym, spokojnym spojrzeniu kobieta. Odzywała się mało, prawie wcale. Często zaś kłamiąc mówiła do siebie, że nie jest głodna, ale twierdziła, iż nie to jest najważaniejsze. W tej wirującej masie ludzkiej była czymś absolutnie odmiennym i niepasującym, stanowiła jej zaprzeczenie jako jedyny policzalny element na tle plusującej całości. Nikt nie wiedział, a raczej nie chciał wiedzieć, jak była ważna dla każdego z nich. Wyrwany z tłumu, przypadkowy, ubrany w modny płaszcz mężczyzna przechodząc koło niej spojrzał z pogardą na jej wysłużone ubranie, zmrużył oczy, parsknął pod nosem śmiechem i poszedł dalej przed siebie. Później, będąc w domu zastał żonę siedzącą przy pięknie nakrytym stole z późnym obiadem. Czekała na niego z niecierpliwością już od godzin po południowych. Rzucił suche „cześć”, zjadł, znowu mówił tylko o swojej pracy, po czym znowu wstał i znowu wyszedł, a ona znowu nawet nie usłyszała czy przyszykowane z niemałym kunsztem jedzenie było smaczne. Słowa dziękuję nie słyszała nigdy. Później, w samotności, myjąc naczynia płakała. Płakała także całą noc. Nazajutrz zniknęła tylko z jego domu, bo życiu, tym jego życiu tak na prawdę nie była nigdy. Zniknęła bezpowrotnie. 3 złote 50 groszy…Inny człowiek, który w zasadzie codziennie mijał stojącą kobietę, nigdy nie patrzył na nią inaczej niż jak na obiekt będący przeszkodą na jego linii marszu. Był zły, że ta oto tu stoi podczas gdy wszyscy idą. Raz nawet uniesionym tonem rzucił ku niej:” Pani to się chyba w życiu nudzi!” Tyle była dla niego warta jej szósta godzina stania na listopadowym zimnie… Człowiek ten miał matkę w podobnym wieku mieszkającą niedaleko. Wystarczyło wejść po schodach, biegnących wzdłuż muru, lub wjechać schodami ruchomymi będącymi w tunelu obok, dalej ulicą kawałek iść prosto, następnie skręcić w pierwszą w prawo i kontynuować marsz do jej końca, by tam ujrzeć stare drzwi bramy wejściowej. Matka mieszkała samotnie na drugim piętrze. W jej nieodnowionym, ciemnym i cichym mieszkaniu siedziała najczęściej na taborecie w kuchni wyglądając przez okno. Nawet w kuchni miała samodzielnie, amatorsko wydrukowane zdjęcia syna z najróżniejszych zagranicznych wycieczek, eskapad ze znajomymi oraz tych, które robiła mu sama, z ukrycia, a których on nie znosił, uważał za tandetne i bez sensu. Wciąż na niego czekała. Często ściszała telewizor w nadziei by usłyszeć pukanie do drzwi zwiastujące odwiedzinową niespodziankę. Niespodzianki nigdy nie było. Najczęściej nie było go również, gdy próbowała się do niego dzwonić. Czasami odbierał, tłumaczył, że był zajęty, obiecywał rychłe przybycie, lecz nigdy nie przychodził. Po jakimś czasie dzwoniła coraz rzadziej i rzadziej, tuląc zdjęcia na których był uśmiechnięty sam, lub z innymi ludźmi. Miesiąc później zmarła. Znalazła ją zaniepokojona sąsiadka. Gdy sforsowano drzwi i w końcu weszła do jej mieszkania, ujrzała martwe ciało, a obok jej dłoni leżące zdjęcie na którym była z synem w jego ulubionej kurteczce gdy miał 8 lat. 3 złote 50 groszy…W tłumie ludzi koło przystanku, niejednokrotnie przechodziła pewna kobieta o zwykłej posturze, zbyt mocnym makijażu, karykaturalnie nowomodnym ubraniu będącym przeciwieństwem dobrego smaku i elegancji. Miała niezadowolony, wręcz wredny wyraz twarzy o wiecznie przymrużonych oczach, sugerujących podejrzliwość oraz niechęć. Tego dnia owa kobieta przemierzała tę trasę dwukrotnie. Pierwszy raz po kłótni ze swoją nastoletnią córką, którą po raz kolejny zostawiła w domu idąc w uciechy do swojej udawanej miłości poznanej tuż po śmierci męża. Córka nienawidziła go, po tym jak prostacko zachowywał się wobec niej samej, a także osoby matki, jednakże to ona, matka widziała w niej problem, niepotrzebny balast dla swych uciech i beztroskiego trybu życia. Pomimo wielu wcześniejszych, boleśnie przeżytych doświadczeń, córka podjęła kolejną próbę rozmowy. Bała się, lecz chciała z nią o tym wszystkim porozmawiać, jeszcze raz spróbować jakoś podjąć temat, zrzucić ten okropny ciężar rozpaczy jaki wypełniał jej środek i ostatkiem sił, płacząc oraz jąkając się, zaczęła wypowiadać pierwsze słowa. Nie zdążyła. Usłyszała szorstkie „zamknij się!”, po czym matka pośpiesznym krokiem przekroczyła próg mieszkania trzaskając drzwiami… 3 złote 50 groszy…Ponieważ jej kochanka w dalszym ciągu nie było, wróciła do domu drogą obok stojącej koło przystanku kobiety. Spojrzawszy na nią z wyższością poszła dalej. W domu córka płakała. Nie mogąc znieść jej płaczu, nawrzeszczała na nią i ponownie wyszła. Gdy po jakimś czasie przybyła z powrotem, ujrzała na stole w kuchni kartkę z napisem: „Zawiodłaś mnie po raz ostatni. Zapomnij, że byłam.” Zdenerwowana, przeklinając pod nosem wybiegła z domu. Idąc dalej obłąkanym krokiem, niezdarnie mijając ludzi, niemalże wpadła na stojącą koło przystanku kobietę, lecz nawet nie próbowała się zatrzymać. Przechodząc tak, przewróciła małą tabliczkę stojącą pod jej nogami. Kobieta z wysiłkiem schyliła się po nią, spojrzała zmęczonym wzrokiem na widniejący napis : „3 złote 50 groszy”, po czym oparła ją o małą miseczkę z malutkimi, ręcznie plecionymi bukiecikami kwiatów…

KRÓTKI TEKST Z 02.03.2019

To jest miejsce cieni. Byłem tam niedawno. Na chwilę. Miejscem tym jest starość. To ona pisze jego regulamin i wszyscy jej tam tylko usługują. Ona sama zaś zagląda prosto w oczy – bezwstydnie, po chamsku. Zagląda pomimo, iż nie patrzy wprost. Patrzy poprzez obserwującego, z dumą, pewnością siebie – bezwzględnie. Starość wnika wgłąb człowieka czyniąc go fizycznie i psychicznie wrakiem czekającym na swą kolej – kolej na spotkanie z inną przyjaciółką starości – śmiercią. Starość jest częścią tylko nielicznych, wybranych wedle niepisanych prawideł i szeroko rozumianego szczęścia. Wiąże wtedy ciasno, boleśnie, jak stale zaciskający się drut kolczasty. Pazernie, bo jako część jest wściekła, że tylko tyle może. Nigdy nie puszcza. Jednakże w przeważającej większości starość jest całością, jest stanem. Wówczas panoszy się bez żadnych ram i barier. Tu, w starości nie istnieje słowo „godność”. Nie można na przykład godnie wybrać chwili spotkania z jej drugą przyjaciółką – śmiercią, lecz tylko- jak w rosyjskiej ruletce – biernie czekać na swój koniec. To czekanie widać na twarzach cieni, którzy nie tak dawno byli wulkanami znienawidzonej przez starość młodości. Teraz cienie czują się gorsze, upodlone. Upodlone tym bardziej, im zderzają się z kimś młodszym. Przykładowo zetknięcie z rodziną z jednej strony przynosi światło, ale z drugiej potęguje świadomość, że oto one, cienie są już tylko cieniami. Kropką na końcu, niekiedy bardzo krótkiego zdania. Uczucia te manifestują się choćby w fizycznej niewydolności. To ona brutalnie i – co gorsza – publicznie zderza cienie z oczywistościami codziennej normalności, jawiącymi się teraz jako wyżyny ludzkiej egzystencji. Jak podle może się czuć cień, wabiony zapachem jedzenia, który to wręcz czołga się z głodu na swym wózku inwalidzkim centymetr po centymetrze, tempem uwłaczającym wszelkim wspomnieniom czy widniejącym zdjęciom nad łóżkiem sprzed lat . Podłość codzienności wyznacza nowe standardy, w których nieporadność somy nie pozwala nawet unieść głowy, ukazując resztki ludzkiej dumy, jaka należy się po odbyciu kary zwanej życiem. Poniżony, opluty, zmuszony głodem cień, nieporadnie porusza się skuty i związany swym truchłem ku stołówce, by w swej zgarbionej postaci jeść pochylony jak świnia nad korytem, nie mogąc jednocześnie spojrzeć na kompana po drugiej stronie stołu. Nawet to jest zbyt wiele dla starości która krzywi, garbi, trumnieje każąc patrzeć z zazdrością na kolorowy świat z ekranów telewizora, nie pozwalając często sięgnąć oczami przez okno, bo nagle okazuje się ono być umieszczone za wysoko, albo świat za nim jawi się jako rozmyta plama. Teraz rozumiem, dlaczego niektórzy stawiają znak równości pomiędzy życiem a śmiercią. Starość jest tego najdoskonalszym przykładem i wyrazem. Boję się. Czuję się bezradny wobec świadomości, że kiedyś drzwi miejsca cieni otworzę już nie tylko jako gość…

MÓJ PIERWSZY TEKST

Ciche kroki niemego spaceru. Powolne, niemalże bezszelestne jak zresztą wszystko czym się było. Biegający po oknach wzrok niecierpliwie szuka siebie. Widok swego odbicia w mijanych witrynach sklepowych gwałtownie odrzuca spojrzenie w nieokreślone miejsce. Zimno nocnego wiatru przestało być odczuwalne a przenikająca wilgoć już nie dokucza. Pomarańczowe światło ulicznych latarni, tak ciepłe i przyjazne przywołuje swymi promieniami innych ludzi, ale ich także już nie ma. Niebotyczna cisza podnosi swe larum. Atakuje zewsząd nie dając nawet na chwilę odpocząć. Ćmi, kłuje, jest nieznośna, niestrawna, bezlitosna. Boli. Oczy dalej rozpaczliwie, na oślep rzucają kamieniami spojrzeń. Nigdzie nie ma swego odbicia. Nie ma nikogo, nikt nie patrzy. Ulica staje się węższa, ciemniejsza, bardziej przypominając szczelinę między budynkami które nieme, pragną tylko zgnieść cokolwiek co znajdzie się między nimi. Zrodzony wyobraźnią ścisk staje się coraz bardziej odczuwalny. Oczy patrzą z niepokojem zaś oddech staje się szybszy, nerwowy. Świecących okien jest coraz to mniej. Nagle w jednym ukazuje się jakaś sylwetka! Jest! Tak! Wyciąga dłoń!. Nie!? Nie! Nie…. Pojawił się tylko by poprawić firanki a w następnej chwili zniknąć. Znikł, rozpłynął się. Nie ma….Nie ma… Znowu. Jednakże to nie koniec otaczającej zewsząd sieci ulic. Sieć ta jest ogromna, rozległa a okien w nich nie brakuje. Tymczasem sieć nadziei przeradza się w tę, która definiuje jej istotę – z wolna oplata, zapętla, krępuje coraz bardziej i bardziej by w swej gęstwinie pogrążyć w bezruchu a ostatecznie wyrwać ostatni oddech, zdusić, unicestwić. Na nic się zdaje próba powrotu. Zrywanie oplotu jest groteskowe – za późno. Z początku ciche kroki stają się bardziej wyraziste i głośne. To jedyny dźwięk w tym niekolorowym, monotonnym otoczeniu. Jest tak przeraźliwie cicho dookoła. Potworny, nie do zniesienia bezgłos bijący z każdej ze stron świata i okropny, porażający krzyk w środku. Choć tak donośny i rozrywający to jednocześnie niesłyszalny. Co więcej – nikt go słyszeć nie chce a niekiedy nawet nie potrafi. Można stać tuż obok i nie usłyszeć absolutnie nic. Taki krzyk da się jedynie zobaczyć. Widać go w szaleństwie oczu, rwanym głosie, w niepewnej, rozczłonkowanej i chaotycznej mowie, drżeniu dłoni, trupim wyrazie twarzy. Ukaże swoją postać tylko temu kto sam choć raz w życiu krzyczał. Wówczas staje się widzialny a ukazując swe oblicze oplata strachem którego przenikliwość jest najpotworniejszą formą bólu z jakim się zetknęło. Tak właśnie wygląda spotkanie z tym krzykiem. Niszczy każdą komórkę, zabija każdy nerw, każdą myśl. Coraz bardziej zaczyna być odczuwalna bezlitosna ucieczka czasu. Przestrzeń zaczyna się chwiać. Pojedyncze okna jakby za tchnięciem szaleństwa zrywają się do okrężnego lotu. Przenikająca cisza wirującego otoczenia wraz z wewnętrznym krzykiem poczynają rozrywać wątłe ciało. Ból na granicy obłędu miota nim bez opamiętania. Następuje pierwszy upadek. Paniczny wzrok szuka ratunku w czymkolwiek jednakże nie ma nikogo ani niczego co mogło by przynieść pomoc. Ciało ofiarnie podrywa się, lecz po kilku krokach ponownie upada na brudną, zaniedbaną ulicę. Nagle oddech wstrzymał się. Powietrze w jednej chwili doznało przemiany w nie dający się wciągnąć w płuca kamień. Stało się barierą, przeszkodą nie do pokonania. Ciało zaczyna się dusić, miotać. Taniec konwulsji z każdą sekundą zbiera ogromne żniwo przerażenia. Następnie skręca się, pragnie krzyknąć lecz ścisk jest tak mocny, że uchodzi ledwie słyszalny syk. Otoczenie ciemnieje. Ciało na skutek wyczerpania staje się coraz bardziej bezwładne, niczym balon z którego uszło powietrze. Nadciągający mrok bezsiły i bezradności przerywa w końcu pierwszy haust wdychanego powietrza. Po chwili pojawiają się kolejne. Naraz wyrywa otoczeniu jeden niezwykle zimny i głęboki wdech. Po nim następuje seria mniejszych, bardziej płytkich. Teraz leży tak bezradne, bezbronne, pogrążone w swej marności. Przestrzeń wyłania się z ciemności coraz to ostrzejszym konturem. Ciało delikatnie podnosi się, opiera o obdrapany, zeszpecony mur. Nie czuje zimna. Trwa to chwilę. Poprzecinane czerwienią żyłek oczy zaczynają się powoli rozglądać niepewnie i badawczo. Przeraźliwa cisza miasta zostaje naruszona przez nierytmiczny, cichy stukot. Dźwięk początkowo na granicy wątpliwości wzmaga się a będąc coraz bardziej wyraźnym sugeruje zbliżanie.Tętno staje się mocniejsze, powierzchnia czoła lekko marszczy a głowa nieco skręca by lepiej słyszeć ów dziwny, jakby znajomy odgłos. Siedzące pod murem ciało napina się niepewne w oczekiwaniu na spotkanie z nieznajomym. Każda sekunda wyczekiwania wzmaga napięcie i podejrzenia. W swej nieokreśloności jest bardziej nieznośna powodując wzrost podniecenia oraz niepewności. Czekanie i coraz głośniejsze kroki dręczą powodując przyśpieszony oddech. Po podskakującej nerwowym tętnem skroni spływają krople potu. Nie wiadomo skąd kroki nadciągają bowiem echo odbijając się od płaszczyzn budynków wywołuje mękę dezorientacji. Napięcie sięga zenitu. Raptem z małej wnęki po lewej stronie, z miejsca najmniej spodziewanego pojawia się niedbale opatulona płaszczem postać. Jej białe z przerażenia oczy rzucają chaotycznie spojrzenia po zastałym otoczeniu. Chaotyczne kroki ustają pod wpływem niepewności kierunku obranej drogi. Lęk jaki w tej sekundzie ogarnął półsiedzące na ziemi ciało powoduje, że odruchowo cofa się ono w akcie ucieczki, lecz mur za plecami brutalnie niweczy ten zamiar. Wywołany tym ruchem szmer natychmiast przyciąga biel spojrzenia przybyłej postaci. Nagle wzrok obu spotyka się i w tej samej chwili do skulonej pod murem sylwetki dobiega porażający, upiorny oraz rozszarpujący krzyk! Dokładnie ten sam! Jak rażone prądem ciało rzuca się konwulsyjnie szukając jakiejkolwiek sposobności by uciec od tortury wrzasku. Wytrzeszczone z przerażenia oczy ujrzały coś co zabolało tak bardzo iż bezmiar męki jest nie do zniesienia. Lico twarzy okrył pergamin trwogi. Po raz kolejny panika swym rozmiarem pozwoliła tylko na wydanie jęku z popękanych, sinych ust. Resztką sił przesyconych strachem ciało poderwało się z brudnej ziemi i gwałtownie rzuciło na oślep w ciemną, wąską uliczkę. Roztargniony obłędem ludzki zarys szybko zniknął w czerni ciasnej szczeliny między budynkami a hałas jej kroków słyszalny był jeszcze przez krótką chwilę by ostatecznie rozpłynąć się w ciszy jaka wypełniała całe miasto tej nocy…